Beniowski

Juliusz SŁOWACKI 1809 - 1849

Poeta, dramatopisarz, epistolograf, twórca filozofii genezyjskiej. Zaliczany do grona tak zwanych "trzech wieszczów romantycznych" (wraz z Adamem Mickiewiczem i Zygmuntem Krasińskim). W jego różnorodnej tematycznie i gatunkowo twórczości romantyzm polski osiągnął swe apogeum.

Urodził się w Krzemieńcu na Wołyniu, wzrastał i studiował w Wilnie. Wcześnie osierocony przez ojca - literata, nauczyciela wymowy w Gimnazjum Krzemienieckim, profesora literatury Uniwersytetu Wileńskiego - pozostawał pod wpływem matki, późniejszej adresatki najcenniejszego bloku listów do niej pisanych. Jej sentymentalna wrażliwość nie pozostała bez wpływu na najwcześniejszą twórczość syna: przekłady z Alphonse`a de Lamartine`a i z Thomasa Moore`a (Melodie irlandzkie) oraz własne w sentymentalnym stylu pisane wiersze. Słowacki wychowany w środowisku elity inteligenckiej i intelektualnej był ogromnie przywiązany do szlacheckiej genealogii swej rodziny, czemu wielokrotnie dawał wyraz w twórczości. (*)

PIEŚŃ PIERWSZA

Za panowania króla Stanisława

Mięszkał ubogi szlachcic na Podolu;

Wysoko potem go wyniosła sława;

Szczęścia miał mało w życiu, więcej bolu;

Albowiem była to epoka krwawa

I kraj był cały na rumaku, w polu;

Łany, ogrody leżały odłogiem,

Zaraza stała u domu za progiem.

 

Maurycy Kaźmierz Zbigniew miał z ochrzczenia

Imiona; rodne nazwisko Beniowski.

Tajemniczą miał gwiazdę przeznaczenia,

Co go broniła jako częstochowski

Szkaplerz - od dżumy, głodu, od płomienia

I od wszystkich plag - prócz śmierci i troski;

Bo w życiu swoim namartwił się bardzo,

A umarł, choć był z tych, co śmiercią gardzą.

 

Młodość miał bardzo piękną, niespokojną.

Ach! taką tylko młodość nazwać piękną,

Która zaburzy pierś jeszcze niezbrojną,

Od której nerwy w człowieku nie zmiękną,

Ale się staną niby harfą strojną

I bite pieśnią zapału, nie pękną.

Przez całą młodość pan Beniowski bujnie

Za trzech ludzi czuł - a więc żył potrójnie.

 

Wioseczkę małą miał - ale dziedziczną,

Dwadzieścia miał lat - był u siebie panem.

Spraszał do domu szlachtę okoliczną,

Fortunka jego ciągle ciekła dzbanem.

Miał nadto proces i sprawę graniczną;

A prędzej sprawę wygrałby z szatanem

Niż z ową psiarnią wtenczas palestrantów:

Słowem, że przyszło do długów i fantów.

 

Pozbył się naprzód klinów i futorów.

Potem i konie wyprzedał z uprzężą -

Nie znano wtedy jeszcze w Polsce szorów,

O które żony dziś mężów ciemiężą

Pozbył się potem swoich białozorów,

Regentowi dał charty, w rękę księżą

Ostatnie grosze dwa za ojca duszę

I na ornaty dwa ojca kontusze.

 

Z tych majątkowych ostatnich konwulsji

Nie zyskał, jedno wyrok przeciw sobie;

Wyrok, w którym rzecz była o ekspulsji.

Mało o to dbał (tracąc na chudobie,

Dzisiaj są ludzie młodzi stokroć czulsi),

Lecz pan Beniowski rzekł: "Ja sam zarobię

Na drugą wioskę et si non mi noces,

Fortuna - z wioską nabędę i proces.

 

"I znowu mój syn będzie miał przyjemność

Z palestrą jadać i być Akteonem,

I na przyjaciół wzdychać niewzajemność,

I stać, tak jak ja, pod ciemnym jesionem,

Który mój ojciec sadził... O nikczemność!..."

Tu pan Kazimierz jęknął harfy tonem

I na szumiący jesion łzawo spojrzał.

W tej chwili zyskał trochę - trochę dojrzał.

 

Trochę skorzystał w sobie jako prawnik,

Trochę skorzystał jak człowiek odarty,

Na którego sam pan sędzia, zastawnik

I regent - niby trzy głodne lamparty

Lub jako muły puszczone na trawnik,

Lub jak na duszę rozsierdzone czarty

Wpadli, ogryźli i na pocieszenie

Rzecz zostawili słodką - doświadczenie.

 

O doświadczenie! ty jesteś pancerzem

Dla piersi, w której serce nie uderza;

Jesteś latarnią nad morskim wybrzeżem,

Do której człowiek w dzień pochmurny zmierza;

O doświadczenie! jesteś ciepłym pierzem

Dla samolubów; tyś gwiazdą rycerza,

Bawełną w uszach od ludzkiego jęku;

Dla mnie, śród ciemnej nocy - świecą w ręku.

 

Lecz pan Beniowski liczył lat dwadzieścia,

O doświadczenie jak o grosz złamany

Nie dbał - wolałby mieć wioskę i teścia,

To jest ślubem być dozgonnym związany

Z panną Anielą. - Tej sztuka niewieścia

Sprawiła, że był srodze zakochany;

Na gitarze grał i rym śpiewał włoski,

I wszystko dobrze szło - dopóki wioski

 

Nie stracił... wtenczas po włosku: addio!

Po polsku: pisuj do mnie na Berdyczów.

Okropne słowa! jeśli nie zabiją,

To serce schłoszczą tysiącami biczów.

Panna Aniela, dziewczę z białą szyją,

Była z rodziny dostatniej A...wiczów...

Kochała wiernie - wierność była w modzie

Lecz ojciec - ten stał jak mur na przeszkodzie.

 

Mimo to jednak Aniela, jak róże,

Co nad wysoki mur liściem wybiegną

Patrzeć na słońce - oczy miała duże,

Czarne - jak róże, co się nad mur przegną

I mimo czujne ogrodowe stróże

Zerwaniu chłopiąt i dziewcząt ulegną,

A potem gorzki los tych niewiniątek

Więdnąć na włosach i sercach dziewczątek;

 

Aniela - mimo ojcowskie czuwanie -

Widywała się ze swoim Zbigniewem.

Kronika milczy, czy to widywanie

Odbywało się pod jaworu drzewem,

W godzinę, kiedy słychać psów szczekanie,

Kiedy słowiki wywołują śpiewem

Księżyc spod ziemi; lecz pozwól, asindziej,

Że się nie mogli widywać gdzie indziej...

 

Zwłaszcza o innej porze... Ojciec srogi,

Do tego wielki oryginał, splennik;

Diabeł wie, jakiej wiary: w rzymskie bogi

Wierzył i wierzył w proroctwa i w sennik,

Chrystusa także krwią oblane nogi

Całował; zwał się cesarzów plemiennik...

Słowem, była to dziwna meskolancja

Świętości, złota, folgi - jak monstrancja.

 

To porównanie pojąłbyś od razu,

Gdybyś go widział w złocistym szlafroku,

Z łbem łysym, gdzie jak z Rembrandta obrazu

Odstrzeliwało słońce; kiedy w mroku

Adamaszkowych purpur stał jak z głazu

Kłaniającym się ludziom na widoku

I stał jak martwy, niczym się nie wzruszył,

Lecz widać było, że żył - bo się puszył.

 

Zamek jego stał nad rzeczką Ladawą,

Na skale, a pod skałą staw był wielki.

W tym stawie widać było twarz jaskrawą

Słońca i białe łabędzie Anielki;

Grobelka z młyńską u końca zastawą,

Za groblą kościół Panny Zbawicielki

Z trzema wieżami baniastymi w złocie

I chat okienka niby oczy kocie.

 

Wszystko to było dziwnie piękne, cudne!

Zwłaszcza że szlachcic, wielki oryginał,

Góry uczynił do przebycia trudne,

Wężowe w skałach ścieżki powycinał

I między róże, co rosły odludne,

Postawiał golce rzymskie: ten puginał

W ręku swym trzymał i twarz miał brodatą -

Skąd łatwo było poznać, że to Kato;

 

Apollo w morzu zostawił koszulę

I na Starosty górach stał bez listka;

Dalej w egipskich katakombach... ule;

Dalej posągi, którym koniec świstka

Wyłaził z gęby i przemawiał czule

Do pana zamku jak do Antychrystka...

Albowiem wszystkie te pomysły pańskie

Nie katolickie były - lecz pogańskie.

 

W ogrodzie stała jakaś larwa niema,

Czarna, ogromna, rozrosła szeroko;

Był to krzesany dąb na Polifema.

Jedno w koronie miał wybite oko,

A tyle widział nieba, co obiema,

I nad sadzawką coś dumał głęboko,

Patrząc tym jednym okiem w ciemną wodę:

Na deszcz miał czarny wzrok, jasny w pogodę.

 

Naprzeciw była bardzo ciemna grota;

Przed nią się nieraz siwy rybak skłoni,

Gdy go na stawie ogarnie ciemnota,

A sieci pluszczą śród spokojnych toni;

Albowiem w grocie Matka Boska złota,

Z wieńcem różanych lamp na jasnej skroni,

Jako Dyjana o poranku biała,

Na staw z różanej tęczy wyzierała...

 

Słowem, było to istne głupstwa wzgórze,

Zwierciadło czyste cnego antenata,

Na którym meszty świeciły papuże,

Rzymska, purpurą bramowana szata,

Przy ucztach często na łysinie - róże,

A w ręku czara ze śmiercią Sokrata,

Tak dobrze, wiernie wykowana rylcem -

Że kto pił, zdał się mędrcem - nie opilcem.

 

Z tego wszystkiego pan Kazimierz śmiał się.

Lecz zakochany w cudownej Anieli,

Wyjawić szczerze swoich myśli bał się;

Polubił nawet te posągi w bieli,

Te groty od lamp różane - i stał się

Nabożnym bardzo w każdej skalnej celi;

W każdej albowiem była jego droga

I w każdej po niej została część Boga -

 

Woń jakaś, jakiś duch nieprzenikliwy,

Co myśli wtrącał i duszę w marzenia.

Każdy z nas miał kraj młodości szczęśliwy,

Kraj, co się nigdy w myślach nie odmienia.

Ja sam, com widział Chrystusa oliwy,

Góry z marmuru i góry z płomienia,

Wolę - i sądzę najpiękniejszą z krajów

Jedną maleńką wieś, pełną ruczajów,

 

Pełną łąk jasnych, gdzie kwitnie wilgotna

Konwalia, pełną sosen, kalin, jodeł;

Gdzie róża polna błyszczy się samotna,

Gdzie brzozy jasnych są kochanką źródeł -

- A zaś przyczyna temu jest istotna,

Że na tych bagnach, gdzie potrzeba szczudeł,

Jam wtenczas bujał na młodości piórach,

Jasny i chmurny - jako księżyc w chmurach.

 

O Melancholio! nimfo! skąd ty rodem?

Czyś ty chorobą jest epidemiczną?

Skąd przyszłaś do nas? Co ci jest powodem,

Że teraz nawet szlachtę okoliczną

Zarażasz? - Nimfo! za twoim przewodem

Ja sam wędrówkę już odbyłem śliczną!

I jestem dzisiaj - niech cię porwie trzysta!

-Nie Polak - ale istny bajronista...

 

Trochę w tym wina jest mojej młodości,

Trochę - tych grobów, co się w Polszcze mnożą,

Trochę - tej ciągłej w życiu samotności,

Trochę - tych duchów ognistych, co trwożą,

Palcami grobów pokazując kości,

Które się na dzień sądny znów ułożą

I będą chodzić skrzypiąc, płacząc, jęcząc,

Aż wreszcie Pana Boga skruszą - dręcząc.

 

Prześliczna strofa! mógłbym zacząć od niej

Nowy poemat, jak Sąd ostateczny;

I przy eumenid pokazać pochodni,

Jak jest grzech każdy dziwnie niebezpieczny;

Jak w jasnym niebie daleko jest chłodniej

Niż w piekle, kędy płonie ogień wieczny;

Lecz wolę dzieło to rzucić na później,

Bo do porządku mnie wołają woźni...

 

Ci woźni są to krytycy. - Kolego,

Byłżeś w Arkadii tej, gdzie jezuici

Są barankami?... Pasą się - i strzegą

Psów; i tym żyją, co ząb ich uchwyci

Na pięcie wieszcza. Kraina niczego!

Pełna wężowych ślin, pajęczych nici

I krwi zepsutej - niebieska kraina,

Co za pieniądze bab - truć nas zaczyna.

 

O Polsko! jeśli ty masz zostać młodą

I taką jak ta być, co dzisiaj żyje,

I być ochrzczona tą przeklętą wodą,

Której pies nie chce, wąż nawet nie pije;

Jeśli masz z twoją rycerską urodą

Iść między ludy jak wąż, co się wije;

Jeśli masz zrównać się z podstępnym Włochem:

Zostań, czym jesteś - ludzi wielkich prochem!

 

Ale to próżna dla ciebie przestroga!

Ciebie anieli niebiescy ostrzegą

O każdej czarze - czy to w niej przez wroga,

Czyli przez węża i pająka swego

Wlane są jady. - Jesteś córką Boga

I siostrą jesteś Ukrzyżowanego.

Ciebie się żadna trucizna nie imie;

Krzyż twym papieżem jest - twa zguba w Rzymie!

 

Tam są legiony zjadliwe robactwa:

Czy będziesz czekać, aż twój łańcuch zjedzą?

Czy ty rozwiniesz twoje mściwe bractwa,

Czekając na tych, co pod tronem siedzą

I krwią handlują, i duszą biedactwa,

I sami tylko o swym kłamstwie wiedzą,

I swym bezkrewnym wyszydzają palcem

Człeka, co nie jest trupem - lub padalcem.

 

Lecz pokój z nimi!... Nie, ten brud ruchomy

Nie zna pokoju - więc życzenie próżne!

Niechaj więc włażą w zakrwawione domy,

Niech plwają na miecz - stworzenia ostróżne,

Aby zardzewiał, nim będzie łakomy

Ich zgiętych karków, niech mają usłużne,

W jadzie maczane pióra - dusze w bagnie,

Niech żyją: takiej krwi - nikt nie zapragnie.

 

Czołem bijący w marmur Chrystusowy,

Kiedym się skarzył na klątwy i zdrady,

Tom się i o ten kielich krwi octowy

Upomniał - i Grób zaparł się: że gady

Z niego nie wyszły - lecz z urwanej głowy

Ten polip odrósł i lud wyssał blady.

Wygnać go była kiedyś wielka praca...

Ma nas za trupa ten szakal - i wraca.

 

Precz z nim, lub jeśli przyczołgnie się żmija,

Pod Boga skrzydło kryjmy się i gromy. -

Lecz widzę, że mię ten liryzm zabija,

Że na Parnasu szczyt prowadzi stromy,

Kiedy czytelnik tę górę omija

I woli prosty romans, polskie domy,

Pijące gardła, wąsy, psy, kontusze;

A nade wszystko szczere, polskie dusze.

 

Wszystko mieć będzie, wszystko mu przyrzekam,

Tylko o trochę cierpliwości proszę.

Ja sam na muzę i natchnienie czekam

I czoło moje pomarszczone noszę,

I poematu ekspozycją zwlekam,

I weny ducha lekkiego nie płoszę,

Który na mózgu jak motyl na róży

Usiądzie - aż się kwiat listkami zmruży,

 

A potem nagle odemknie swe łono

Świeże i jasne - i na okolice

Rozeszle wonie, co wszystko pochłoną. -

Ja się zdolnością natchnień bardzo szczycę

I tu pokażę, że nie jest zmyśloną,

Lecz z moich rymów czyni błyskawice,

A mym przekleństwom daje siłę grotów.

Czekajcie! - już pieśń zacznę - jużem gotów.

 

Był wieczór. - Z kwiatów wychodziły wonie

Melancholiczne, ciemniał las dębowy.

Beniowski kazał osiodłać dwa konie:

Jeden dla siebie, na drugim domowy

Miał jechać sługa. Beniowski na skronie -

Chciałbym powiedzieć: włożył hełm stalowy -

Lecz nie poemat pisząc, tylko gadkę,

Powiem, że tylko wdział - konfederatkę.

 

Zapiął na piersiach szpencer z barankami,

Zawiesił burkę z tygrysimi łapy,

Wsiadł na koń, spojrzał na ganek ze łzami,

Pogłaskał konia - koń otworzył chrapy

I w ciemną domu sień zaparskał skrami

Na pożegnanie. Klasły dwa harapy -

Pana i sługi... I pan ze swym sługą

Wyszli z rodzinnych progów - i na długo.

 

O! gdyby wtenczas jaka nimfa smętna,

Wiadoma ludzkiej przyszłości, krzyknęła:

"Już ty nie wrócisz! i stopy twej piętna

Są tu ostatnie! - lecz jeśli twe dzieła

Zapisze sława wszystkiego pamiętna:

Ten dom, z którego cię nędza wypchnęła,

Będzie świątynią, a te ciche świerki

Pójdą na krzyże i na tabakierki,

 

"A twe koszule porżną na szkaplerze,

A twe papiery - choćby to był tylko

Od ekonoma list albo przymierze

Wiecznej miłości z Handzią lub Marylką -

Sawantka łzami rzewnymi wypierze

I w sztambuch wklei albo przypnie szpilką;

Że twa peruka - jeśli masz perukę -

Frenologistów podeprze naukę;

 

"Że twój but prawy powieszą w Sybilli,

A o znikniony lewy będą skargi". -

Nie mówię więcej, bo mój rym już kwili

I łzami się już zalewają wargi!

Lecz gdyby jaka nimfa w owej chwili,

Kiedy nasz rycerz na świata zatargi

Puszczał się, takie proroctwo wyrzekła,

Uczułby w sercu coś - coś na kształt piekła...

 

O! dzika żądzo pośmiertnego żalu!

Jakim ty jesteś smutnym głupstwem ludzi!

Zwłaszcza że wiedziesz prosto do szpitalu

Rozmarzonego. A nim się obudzi,

Już w jego oczach, jak w mglistym opalu,

Błyskają światła, szpitalnicy chudzi,

Mniszek pacierze, trumien robotnicy,

Mgła - za tą chmurą Pan Bóg na kształt świecy.

 

Ale to wszystko jedno. - Nasz bohater

Dom swój opuszczał ze swym starym sługą,

Jak opuszczała swój dom panna Plater...

A kiedyś, dawniej, Czarnecki z kolczugą...

Ach, tak jak później nasz sejmowy krater,

Który wybuchnął wielką, jasną fugą

Z Warszawy - Wisłę przewędrował promem...

I mówi, że jak ślimak wyszedł z domem...

 

Ach, tak jak sztaby, klub i wszyscy święci,

Co dzisiaj w każdem są kalendarzyku

Emigracyjnym, niby z krzyża zdjęci;

Jak ja nareszcie, co w tym słoneczniku

Muszę się kręcić, bo się ze mną kręci

Za każdem słońcem - słońc mamy bez liku!

I trzeba dobrze nam tą myślą przesiąc,

Że dla niezgody słońc - królem jest miesiąc.

 

Lecz to dla innych wieszczów ta bez twarzy

Walka, jak w dawnej Skandynawów wierze

Wojna niebieskich krwawych luminarzy.

Teraz niech nowi wystąpią rycerze,

Ułani, dawnych synowie husarzy,

Którym krew ruska chorągiewki pierze.

Pan Kaźmierz jechał takim być ułanem -

Kłaniało mu się zboże całym łanem,

 

Kłosek mu każdy dziękował ugięty,

Bławatek każdy mu się przypatrywał

Ani się skarzył, choć kopytem ścięty.

Beniowski jechał cicho - sługa śpiewał

Jedną z tych pieśni, w których jęk zamknięty;

A głos po łanach złocistych przepływał

I wpadał w ciemny las, na dębów słuchy,

Te drżały bijąc skrzydłami jak duchy.

 

Ciemniało. - Rycerz wyjechał nad jary,

Skąd rzucił okiem na dom swej kochanki.

Skała ta jako wielki obłok szary

Stała nad stawem; nad nią były wianki

Drzew ogrodowych i dom wielki, stary,

Z płomienistymi okny i krużganki.

Całą tej górze postać ekscentryczną

Odjęła złota noc swą szatą śliczną.

 

Nie widać było posągu Junony,

Dalekim oczom zniknął gdzieś Apollo;

Ale dąb widać było zamyślony,

Co stał nad zamkiem, żeniony z topolą;

Lecz z zamku księżyc wybuchał czerwony

Jak smutny aktor, co z Hamleta rolą

Wyjdzie na scenę. Księżyc wstąpił krwawy

I oczerwieniać zaczął staw Ladawy.

 

Pan Kaźmierz był z tych, co stawią na tuza

Cały majątek; przegrał go i plunął -

Lecz patrząc na ten dom, gdzie wziął harbuza

I z nadziei swych na wiek wieków runął,

Westchnął! - i wzniosła mu się w piersiach śluza,

Łzami się zalał i z siodła się sunął

Jak człowiek, który dostał nagle mdłości. -

Przyskoczył stary Grześ: "Co jegomości?

 

"Święta Maryjo, ratuj! dziecko kona!"

Na to Beniowski rzekł: "Poprawiam strzemię".

Odepchnął sługę, co go brał w ramiona,

W konfederatkę się chlasnął i w ciemię,

Spojrzał na księżyc, co zeń jak z Memnona

Wydobył jęki, i całe trosk brzemię

Takim westchnieniem wielkim w księżyc cisnął,

Że księżyc śćmił się - zmarszczył - i znów błysnął.

 

Westchnąwszy jechał dalej brzegiem jaru,

A za nim sługa w ceglastym kontuszu.

Smutnemu wiatr się zdaje pełen gwaru,

Litość aniołów brzęczy koło uszu,

Smutny jest gotów do bójki i swaru,

Gorączkowego pełen animuszu.

Takim Beniowski był i jego lozak -

Szczęściem, że żaden się nie zjawił Kozak,

 

Bo w takiej chwili kochanek rozpaczny

Gorszy niż lwica Wirgilla hirkańska.

Jechał więc smutny rycerz; za nim baczny

Na wszystko jechał Grześ - a wódka gdańska

W skórzanej flaszy dźwięk dawała smaczny

I bełkotała ta nimfa szatańska

Właśnie jak gołąb, co z miłości grucha,

Lub poetyczna na Litwie ropucha.

 

Słysząc, jak słodko zapraszała flasza,

Spróbował jej Grześ raz, dwa i trzy razy;

I w oczach mu się wnet zrobiła kasza

Z gwiazd, a sam księżyc był szperką, a głazy

Ludźmi. Więc jako żona Eneasza -

Został się w Troi, z konia spadł na ślazy,

I tak bohater zbył swojego sługi -

Ale za koniem jego szedł koń drugi...

 

I było coraz ciemniej... wtem - o cuda! -

Koń Grzesia zaczął prześcigać panicza:

Na nim siedziała jakaś wiedźma ruda,

Gałąź pokrzywy miała zamiast bicza -

Tu widzę, że mi się poemat uda,

Że mi już muza swoich łask użycza;

Więc dalej! wieszczów galopem wyprzedźmy,

Jest ex machina deus - w kształcie wiedźmy. -

 

Więc, jak powiadam, zrównały się konie.

Beniowski nagle ocknął się i wzdrygnął

Widząc, że siedział czart w srebrnej koronie

Na koniu, co go jak wicher prześcignął...

I wziął z Kaźmierza rąk w kościane dłonie

Lejce, i stepem zamroczonym śmignął

Ciągnąc za sobą mojej pieśni syna.

Że Polak daje się wieść - nie nowina!

 

Widziałem... Ale stój, muzo! bieg krzywy

Tu nie przystoi wcale. - Miesiąc świeci,

Na koniu wiedźma gałęzią pokrzywy

Smaga po zadzie konia i tak leci

W srebrnej koronie jak anioł straszliwy,

O którym roją na pół senne dzieci,

Że ma koń ze mgły, z wężów srebrnych bicze,

Skrzydła ogniste i niańki oblicze...

 

I coraz prędzej, jakby anioł zgonu

Pędził za naszym rycerzem i babą.

Dźwięk głuchy kopyt jak jęczenie dzwonu,

Jako tętnienia echo jęczał słabo,

A ręka wiedźmy jak liść wielki klonu,

Gdy sczerwienieje, lub jak mówi Strabo,

Łapa ibisa, czerwona, bez pierza:

Za lejc trzymała swój - i lejc rycerza.

 

W zawrocie głowy rycerz wlepił oczy

W tę rękę z trzema czerwonymi żyły.

A więc rozmyślał, czy z konia zeskoczy -

Ale mu jego koń był bardzo miły -

Czy świśnie szablą, aż się łeb potoczy

I spadnie z karku wiedźmy do mogiły -

Ale i ta myśl druga, i ta chętka

Zdawała mu się niezła - lecz za prędka.

 

A tu bym wiedzieć chciał twe mądre zdanie,

Mój czytelniku, i twój sąd o rzeczy:

Gdyby cię takie spotkało porwanie

I nie spodziewał się znikąd odsieczy,

I widział taką rękę, mości panie!

Czerwoną? - do miliona krwawych mieczy!

Taką ohydną rękę? pełną kości,

Co pozbawiła cię ludzkiej godności!

 

Zwłaszcza jeżeli jesteś demokratą

I o swą godność indywidualną

Dbasz wielce - co byś więc powiedział na to?

Gdybyś przez babę tak suchą! fatalną!

I - nie wiem pewnie - lecz może wąsatą

Sę-symonistkę i nie idealną,

Ale kościaną, był pozbawion woli

I tchu i czynił to, co godność boli?

 

Nie wiesz? - Więc sobie zamawiam twą łaskę

Nadal, na rzeczy ważniejszych sądzenie. -

Beniowski więc wpadł w szatańską zatrzaskę,

Widzę w tym jego gwiazdę - przeznaczenie!

I leciał jak wiatr, patrząc w bladą maskę,

Którą słoneczne wkładają promienie

Na twarz księżyca; a w tym prędkim biegu

Świat mu się cały zdawał kłębem śniegu.

 

Nagle - zwolniła kroku przewodniczka,

Roześmiała się, zeskoczyła z siodła.

Beniowski siedział na koniu jak świeczka,

Patrząc, gdzie go ta wędrówka zawiodła.

Ujrzał, że chwastem zarosła uliczka,

Między skałami - co mogą za godła

Służyć dwóm sercom rozdartym na wieki -

Wiodła go prosto - prosto - do pasieki.

 

Pasiekę tę znał dobrze i te skały,

I tę ścieżeczkę, pełną rudej glinki.

Tutaj pasterskie roił ideały -

Z których czytelnik może robić drwinki. -

Starosta córce dał ten gaik mały

I od niej nazwał miejsce - Anielinki.

A zaś ta wiedźma, na pozór straszliwa,

Była to niańka panny, stara Diwa.

 

Poznał ją rycerz i za tę czerwoną,

Za tę ibisa rękę wnet uścisnął.

"Więc ty Irydą jesteś, a Junoną

Jest twoja pani? Teraz obłok prysnął!

Ach, widzę, jaką miałem myśl szaloną!

I co bym zrobił, gdybym szablą świsnął

I odciął ci tę rękę, Diwo stara.

Drugi raz nie graj w diabła i w Tatara".

 

Tak mówiąc, za swą Diwą szedł z pośpiechem

I ze skał wyszli na łąkę zieloną,

Na którą księżyc spoglądał z uśmiechem

Widząc tysiącznych róż otwarte łono.

Chata, nakryta prostej słomy wiechem,

Ścieniona lipy ogromnej koroną,

Stała na łące, w najciemniejszej głębi,

Z girlandą śpiących wokoło gołębi.

 

Z drżeniem za Diwą szedł Beniowski młody

Prowadząc konia, co się wyrwał z dłoni

I poszedł z wolna, parskając, do wody -

Ta wyglądała spod białych jabłoni

Szarfą księżyca, błękitem pogody -

Za nim koń drugi poszedł rżąc - a oni,

To jest nie konie, lecz nasz rycerz z Diwą,

Weszli w lepiankę pochyłą i krzywą.

 

Staruszek, Diwy mąż, poświecił w sieni

I drzwi otworzył od panny pokoju.

Na progu stała jakby smętna ksieni

Panna Aniela, cała w białym stroju;

Z dyjamentowych zaś miesiąc pierścieni,

Podobny do gwiazd migających roju,

Błyskał na kruczych włosach rozwiniętych,

Właśnie jakoby złote światło świętych.

 

Beniowski myślał, że anioł, i witał

Jak bóstwo: długim, przeciągłym westchnieniem,

Potem się zmięszał i o zdrowie spytał -

Co dziś byłoby wielkim uchybieniem!

Nieświatowością! znakiem, że nie czytał

Pani Sand, że się byronicznym cieniem

Nie okrył, że jest niezgrabny w rozmowie,

Że nie wie, jak to mówić romansowie.

 

Ja sam się dziwię, że za bohatera

Wziąłem takiego prostego szlachcica!

Oto pierwszy raz swe usta otwiera

Przed swą kochanką, która w nów księżyca

Swe włosy czarnobłękitne ubiera

Jakby sawantka albo czarownica,

I słyszy - że nie jak wieszcz lub astronom

Kochanek wita ją - lecz jak ekonom.

 

Na niezgrabnego już masz patent - a ja,

Rycerzu, wyprę się twoich grubijaństw -

I cała moich poematów zgraja

Lęka się dalszych twoich swarów, pijaństw;

Anhelli cię ma biały za lokaja

I Balladyna skora do zabijaństw

Wolałaby się w trupów ukryć gęstwie,

Niż przyznać, że jest z tobą w pokrewieństwie.

 

Co jest niejaką prawdą, bo te mary

Jedne się rodzą z serca, drugie z głowy,

A trzecie tylko z dziwnej, twardej wiary

W przyszłość, a czwarte obłok piorunowy,

A piąte mi koń w stepach przyniósł kary. -

Lecz ten poemat będzie narodowy,

Poetów wszystkich mi uczyni braćmi,

Wszystkich - oprócz tych tylko - których zaćmi.

 

Lecz do powieści. - Więc na progu stała

Panna Aniela, prosta, dumna, czysta,

Dla zalotników zwyczajnych jak skała,

Z czego kochanek wybrany korzysta.

Albowiem nigdy nie kokietowała

Dlatego tylko, aby mieć ze trzysta

Kornych kochanków pod wachlarza trzonkiem,

Z których by żaden nie chciał być małżonkiem.

 

Lecz u Polaków tak: ciągną jak słomki

Za oczkiem jakiej Marysi lub Wandy,

Która im różne rozdaje przydomki,

A wiosną listkiem cyprysu, lewandy

Z nimi w zielone gra lub wiąże słomki,

Lub wędkę rzuca w te rybek girlandy,

Które za każdem wody pluskiem płyną,

Skosztują - haczek obaczą - i miną.

 

Lecz u Polaków tak: widziałem całe

Przy jednej pannie gimnazja, licea;

Ta miała często rączęta niebiałe,

A złość tak wielką w sercu jak Medea,

A zaś korzyści z tych miłości małe

I małe bardzo na później trofea.

Rozdały wiele włosów, łez, podwiązek:

Żadna nie weszła stąd w małżeński związek.

 

A stąd przestroga, że takie zbiorowe

Miłoście nic są w miłości niewarte;

Że lepiej serce zawrócić niż głowę,

Serca w miłości bowiem są uparte,

Choć głowy stokroć bardziej romansowe

I stokroć bardziej ogniście zażarte,

I często widząc, że na świecie źle tym,

Z rozpaczy kończą tak jak Werter w Götym.

 

Więc z drugiej strony w tym jest kompensacja

Dla tych, co dzisiaj są starymi panny,

Gdy na rozstajnej drodze jaka stacja

I kamień, i trup w białą czaszkę ranny

Świadczą - że każda z nich, jako akacja

Okryta słodkim kwiatem w czas poranny,

Brzęczała wkoło pszczół zalotnych wieńcem

I ma kochanka w piekle - potępieńcem.

 

Takim sposobem wnet jest heroiną

I poeci ją rymami zaszczycą:

Już jej nie nazwie nikt w pieśni dziewczyną,

Lecz musi nazwać posępnie dziewicą,

A kochanek jej, jak Fingal lub Ryno,

W chmurach skłębionych igra z błyskawicą

I śpiewa wichrom piekielny tryjolet,

Mając łzy w oczach - a w ręku pistolet.

 

Ale to nie był los panny Anieli.

Chociaż tak piękna jak żadna śmiertelna,

Zbliżyć się ludzie i kochać nie śmieli.

Została dumna i nieskazitelna,

Chodziła jako łabędź lub anieli,

Kołysząc się na giętkiej stopie - strzelna

Nie była swymi zrennicami - zgoła! -

Lecz oczy czarne jej - paliły czoła.

 

Włosy jej długie, krucze, w róg zwinięte,

Ciężyły głowie swą jedwabną wagą.

Ta sama głowa miała kształty święte

I uświęcone snycerską powagą,

Smukłe, ku plecom w okrągłość ściągnięte -

Ktokolwiek widział marmurową nagą

Florencką Wenus, nie weźmie za fraszki

Tego, co mówię tu o formie czaszki -

 

Jak owe jaje, w którym kiedyś Leda

Powiła syna bogu-łabędziowi;

Jak? - dzisiaj się to wytłumaczyć nie da

Przez żaden nowszy cud katolikowi;

A gdym tłumaczył, to panna Prakseda

Święta - aniołek jezuicki, wdowi -

Jak na kazaniu siedziała sanskryckim,

A potem dała mi w sam łeb - Witwickim.

 

Więc dziękowałem Bogu, że spod prasy

Nie wyszło jeszcze sześć psalmów Bojana,

Bobym te wszystkie katolickie kwasy

Miał na łbie, wszystkie sześć - bo ta kochana

Panna Prakseda, gdy chodzi w zapasy

I chce traktować kogo jak szatana,

Co ma pod ręką katolickich wieszczy,

Rzuca na głowę i bije, i wrzeszczy.

 

Podziękowawszy więc Bogu, że tylko

Dostałem Złotym Ołtarzykiem, który

Każdą klamerką mię ukłuł jak szpilką;

Na niedźwiadkowe się bowiem pazury

Zamyka - (Czymże jest ból? Jedną chwilką! -

Jak mówią w Dziadach Mickiewicza chóry) -

Podziękowawszy za chwilki chwilowość,

Wpadam w opisy znów i w romansowość.

 

Aniela miała cudowną postawę,

W noszeniu głowy cudną lekkość - włosy

A l'antique - barwy troszeczka bladawe,

Oczy skier pełne, teraz pełne rosy,

Smutne i twarzy kochanka ciekawe,

I pytające się o własne losy.

Jej ręka piękna, maleńka i biała

Za szorstką, silną biorąc rękę - drżała.

 

"Ty wyjeżdżałeś! tyś mi nie powiedział!

Ale me serce jest miłośnym szpiegiem.

Nie mów mi, że jest między nami przedział

Fortuny. - Jestem nad przepaści brzegiem.

Usiądź - opowiem - wszystko będziesz wiedział!

Nie strasz się tylko trudności szeregiem,

Nie strasz się! jesteś ludziom w poniewierce...

Lecz ja cię kocham jedna - ja mam serce.

 

"Straciłeś cały majątek? - i cóż mi

Majątek? ludzi sąd? - ja kocham ciebie!

Ja twego serca chcę - a nie twych dusz mi

Potrzeba - pójdę o żebranym chlebie.

Nie odpowiadaj mi na to, nie krusz mi

Serca - mój los już zapisany w niebie!

Ja kocham ciebie! w twoim sercu żyję,

Kto nas rozdzielić chce - ten mię zabije!

 

"Dzisiaj przyjechał Dzieduszycki z drogi,

Znów się oświadczył i o moją rękę

Prosił. - Mój ojciec stał się dla mnie srogi

I guwernantka jak na moją mękę

Za ojcem trzyma. I ludzie, i bogi

Przeciwko nam są - i wuja Sosenkę

Przekabacili już na swoją stronę.

Płakałam - patrzaj - oczy mam czerwone.

 

"A tu, jak na złość! dla Dzieduszyckiego

Był bal. - Czy widzisz, jak jestem ubrana?

Musiałam ubrać się dla ojca mego

W ten księżyc - lecz ja dla mojego pana,

Dla ciebie tylko! dla ciebie samego

Ubrałam się tak w kwiaty - po kolana.

Prawda, że dobrze mi tak bez zawoja? -

Ja nie ubrałam się dla nich - ja twoja!

 

"Lecz ty wyjeżdżał? gdzie? O! ty niewierny!

Gdyby nie Diwa, byłbyś już daleko.

Gdzieżeś ty jechał? - gdy mię ból nieźmierny

Dręczy - kiedy mię przed ołtarze wleką,

Gdy nie zostanie nic, jak się w cysterny

Rzucić lub twoją się zakryć opieką:

Tyś mię opuszczał w chwilę tak okrutną!

Ja przebaczyłam już - ale mi smutno.

 

"Czy ty nie ufasz, że ja zdołam jedna

Oprzeć się, zostać twoją? - ja niepłocha!

Ty nie wiesz, co to jest kobieta biedna,

Kiedy ją dręczą, kiedy mocno kocha -

Zgubi się, potem u wszystkich wyjedna

Łzy nad swym sercem zgubionym i trocha

Kwiatów i więcej też żadnej nie trzeba...

Cóż to? - Nie mówisz nic do mnie? O nieba!

 

"Myślałam, że ty mi dodasz nadziei" -

Tu wypuściła z rąk rękę kochanka -

"Myślałam, że ty w tej smutnej kolei" -

Tu blisko, szczęściem, stała z wodą szklanka,

Wzięła ją... drżące w szkło usteczka klei,

Ząbki o kryształ dzwonią jak kraszanka,

Kiedy się z drugą spotka w dziecka dłoni.

Rzekłbyś, że perła o dyjament dzwoni:

 

"Myślałam..." - Głos jej o jedną oktawę

Zniżył się i pękł jak pęknięcie struny. -

Boleść złamała jej giętką postawę,

Myślałbyś, że się chyliła do truny,

Tak nawet małe usteczka jaskrawe

Zbladły uczuwszy gorzkich łez piołuny.

Padła na krzesło i przez łzawe deszcze

Błysnął ostatni jęk: "Kochasz mię jeszcze?"

 

Beniowski już był na kolanach; w dłonie

Wziął drżącą rączkę Anieli... Tu proszę

Włożyć mi wieniec Petrarki na skronie,

Bo na tym pieśń zakończę i ogłoszę

Po dawnych wieszczów umarłych koronie

Czas bezkrólewia; pobuntuję kosze,

Krytyków kupię z Grabowskim prymasem,

Reszta owczarzy moja. - A tymczasem

 

Jako pretendent na własne poparcie

Utworzę całe wojsko w drugiej pieśni.

Epiczny zamiar wyjawię otwarcie:

Wyjdę z dzisiejszej estetycznej cieśni

I skrzydeł mojej muzy rozpostarcie

Tęczowym blaskiem was oślepi wcześniej,

Niż miałem zamiar. Suszę tylko głowę,

Jak w rzecz wprowadzić rzeczy nadzmysłowe.

 

Nie podobało się już w Balladynie,

Że mój maleńki Skierka w bańce z mydła

Cicho po rzece kryształowej płynie,

Że bańka się od gazowego skrzydła

Babki-konika rozbija i ginie,

Że w grobie leżąc Alina nie zbrzydła,

Lecz piękna z dzbankiem na głowie martwica

Jest jak duch z woni malin i z księżyca.

 

Nie podobało się, że Grabiec spity

Jest wierzbą, że się Balladyna krwawi,

Że w całej sztuce tylko nie zabity

Sufler i Młoda Polska, co się bawi

Jak każdy głupiec, plwając na sufity

Lub w studnię... która po sobie zostawi

Tyle co bańka mydlana rozwalin,

A pewnie nie woń mirry - ani malin...

 

O Boże! gdyby przez metampsykozę

W Kozaka ciało wleźć albo w Mazura

I ujrzeć, jaką popełniłem zgrozę

Pisząc - na przykład - Anhellego. Chmura

Gwiazd, białych duchów, które lgną na łozę

Jak szpaki Danta: rzecz taka ponura,

A taka mleczna i niewarta wzmianki -

Jak kwiat posłany dla pierwszej kochanki.

 

Pewnie bym takich nie napisał bredni,

Gdybym był zwiedził Sybir sam, realnij,

Gdyby mi braknął gorzki chleb powszedni,

Gdybym żył jak ci ludzie borealni:

Troską i solą z łez gorących - biedni!

Tam nędzni - dla nas posępni, nadskalni,

Podobni bogom rozkutym z łańcuchów,

W powietrzu szarym, mglistym, pełnym duchów...

 

Pewnie bym... - Lecz ta spowiedź jest za długa,

Dygresje - nudzą; więc, mój czytelniku,

Spróbuj, czy ci się pieśń podoba druga,

Gdzie więcej nieco będzie gwaru, krzyku,

Kościół i wielka słoneczna framuga,

I na tęczowym Duch Święty promyku;

Także cokolwiek szlachty. - Powieść taka

Jak dawny, długi, lity pas Polaka.

JULIUSZ SŁOWACKI - PIEŚŃ DRUGA

http://www.zspit.com