Strona główna ZSPiT

Wiek - wiekowi, człowiek - człowiekowi światło podaje.

ZESPÓŁ SZKÓŁ PEDAGOGICZNYCH I TECHNICZNYCH

im. Komisji Edukacji Narodowej

Lublin ul. Krzywa 6 ( 1962 - 1993 )

 

 

www.zspit.com

       

 

 

 

 

 

Wywiad z cyklu " Wpisani w historię "

 

Z  Prof. Alicją Omiotek rozmawiają uczennice XIX LO im. Kuncewiczów.

Mgr. Alicja Omiotek

     Monika - Pani profesor, jest Pani żywą historią naszej szkoły i naszego miasta. Mówią,  że jest pani prawdziwą legendą…

P. Omiotek - Z legendą to przesada ale prawdą jest, że moje życie, podobnie jak życie każdego z Was jest wpisane w historię. Każde pokolenie ma swoje uwarunkowania historyczne. Ja należę do pokolenia, którego życie zostało zdeterminowane przez II wojnę światową.

Anka - Urodziła się Pani w czasie wojny?

P. Omiotek - Tak, w samym środku wojny. Do tego moi rodzice zostali wywiezini na roboty do Niemiec i tam zagineli. Ja zostałam pod opieką życzliwych mojej matce ludzi. Miałam wtedy 6-miesiecy i nic z tych rzeczy nie pamiętam.

Marzena - Wychowała się pani w rodzinie zastępczej…

P. Omiotek - Można tak powiedzieć.

Anka - Czy Pani pamięta coś z wojennych wydarzeń?

P. Omiotek - Nie. Ale przez długi czas w koszmarnych snach powracał do mnie taki obraz: siedzimy cała rodziną w piwnicy i przez małe okienko w murze patrzymy na przelatujące nad nami z ogromnym hukiem czarne , wielkie samoloty. Mówiono mi potem, ze kiedy Niemcy się wycofywali to kilkakrotnie kryliśmy się przed nalotami w piwnicy. Widocznie coś z tamtych przezyć zostało zakodowane w mojej świadomości i wracało potem w koszmarnych snach.

Monika - A co było po wojnie?

P. Omiotek - Po wojnie była tzw. walka o utwalenie władzy ludowej.

Marzena - Jak to wygladało ?

P. Omiotek - Pamiętam pewną noc, kiedy do naszego domu wtargnęła banda uzbrojonych ludzi. Wiele lat poźniej dowiedziałam się, że byli to ludzie nasłani przez UB, żeby ojca trochę postraszyć i pogrozić, Wtedy jednak nic z tego nie rozumiałam. Siedziałam gdzieś tam na zapiecku zmartwiała z przerażenia i zatykałam uszy rękami, żeby nie slyszeć krzyków, bicia i gwizdu kul, które przelatywały nad naszymi głowami. Na szczęście skończyło się tylko na strachu, ale jedna z takich kul, która utkwiła w ścianie tuż nad moją głową zostawiłam sobie na pamiatkę. Pamiętam również pewien świąteczny wrześniowy dzień 1947 lub 1948 r. Poszłam z mamą i sąsiadkami do pobliskiego kościoła na odpust. W trakcie nabożeństwa wpadł do kościoła odział uzbrojonych ludzi. Zaczęła się bezładna strzelanina i panika. Ludzie zaczęli w popłochu uciekać i chować się pod ławkami. Nim się udało wyjść bocznycznymi drzwiami wprost na płonący po drugiej stronie ulicy budynek urzędu gminnego. Dookoła było pełno wojska i samochodów. W pewnym momencie zobaczyliśmy jak z okna płonącego domu wyskakuje jakiś człowiek. Od razu został schwytany. Przywiązano go potem za nogi do jednego z samochodów, po czym samochód ruszył z pędem po kocich łbach w stronę Lublina.

Marzena - Straszne! Kim był ten człowiek?

p. Omiotek - Podobno ktoś ważny z Armi Krajowej. Tam było jeszcze kilku innych AK- owców, ale udało im się wmieszać w tłum i ukryć gdzieś w zakamarkach kościoła. Schwytano tego jednego nieszczęśnika i urządzono takie przerałżające widowisko.

Monika - No a kiedy już "władza ludowa" była utrwalona, to co potem?

p. Omiotek - Potem była edukacja w szkole podstawowej.

Anka - Jaka była pani pierwsza szkoła?

p. Omiotek - Zupełnie dla was niewyobrażalna. Wieś w której mieszkałam nie miała budynku szkolnego. Lekcje odbywały się w kilku punktach wsi, w chłopskich chałupach i zrujnowaym dworku. Pamiętam, w 4 klasie mieliśmy lekcje w izbie, w której znajdował się piec chlebowy. Co kilka dni, kiedy przychodziłiśmy rano na lekcje, w klasie było takie przyjemne ciepło i unosił się równie przyjemny zapach chleba. Zdarzało się również, ze gospodyni w czasie lekcji wkraczła bezceremonialnie do klasy z wielką łopatą w ręku, machała tą łopatą w stronę nauczyciela i mówiła: " Poczekaj Pan troszke, tylko chlib sobie wyjme". Wyjmowała takie wielkie, pachnące bochny, układała je obok na ławie, częstowała nas przylepką lub podpłomykiem, po czym wychodziła a my wracaliśmy do lekcji.

Monika - Jakie były Pani pierwsze lektury?

p. Omiotek - Opowiadanie o Leninie, opowiadania o Stalinie, "Timur i jego drużyna", "Hela będzie traktorzystką"…

Marzena - Co Pani mówi! A gdzie bajki?  Gdzie krasnoludki i sierotka Marysia?

p. Omiotek - Nie bylo krasnoludków, nie było bajek. To była wtedy literatura zakazana. Baśnie Konopnickiej przeczytałam dopiero na studiach.

Anka - To straszne co Pani opowiada! A co się wtedy w telewizji ogladało?

P. Omiotek - Nic, bo telewizji jeszcze nie było. Pierwszy program telewizyjny obejrzałam w akademiku na IV roku studiów.

Marzena - Jakie wydarzenia historyczne miały miejsce kiedy Pani była w szkole podstawowej i w jaki sposób zaznaczyły się one w Pani życiu?

P. Omiotek - Z historycznego punktu widzenia najważnieszym wydarzeniem była śmierć Stalina ale ja tego zupełnie nie pamiętam. Nie pamiętam, żeby w szkole coś się działo na tę okoliczność. Widocznie miałam mądrych i odważnych nauczycieli. We wsi też nikt nie rozpaczał z tego powodu. Ludzie zresztą mieli wtedy ważniejsze sprawy na głowie aniżeli śmierć dalekiego tyrana. Bali się kolektywizacji i walczyli z nią. W każdej chałupie o tym się mówiło. I trzeba było być bardzo ostrożnym w tym co się mówiło. Pamietam, przyszedł kiedyś do nas sąsiad znany ze swojej partyjnej przynależności i zacząl po raz kolejny przekonwać moich przybranych rodziców o wyższosci gospodarki socjalistycznej nad kapitalistyczną. W pewnym momencie zapragnał jakiegoś autorytatywnego potwierdzenia swoich słow i zapytał mnie, czy tak własnie pani w szkole nam tłumaczy. A ja w swojej dziecięcej naiwności i szczerości odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że nasza Pani nam nic o tym nie mówi. Mój Boże! Co się potem działo!  Moja biedna pani wychowawczyni z oczami zapuchniętymi od płaczu przybiegła do nas do domu. Rozpytywała o szczegóły i świadków tej rozmowy. Widocznie był jakiś donos i biedna dziewczyna bała się, że może być uznana za wroga klasowego a to mogło mieć bardzo przykre następstwa.

Monika - Jakie?

P. Omiotek - Zwolnienie z pracy , aresztowanie…

Monika - Ale nic takiego się nie wydarzyło?

P. Omiotek - Nie.  Być może skonczyło się tylko na jakiejś naganie czy ostrzeżeniu, ale cośmy wtedy obie z wychowawczynią przeżyły, to przeżyły…

Anka - A jakie jest pani najprzyjemniejsze wspomnienie z okresu szkoły podstawowej?

p. Omiotek - Lekcje religii. To znaczy trudno to nazwać lekcjami, bo jako takich nie było, ani w szkole ani w kościele. Kiedy byłam w I klasie, chodziliśmy jeszcze całą szkołą do kościoła na nabożenstwo, przed lekcjami odmawialiśmy modlitwę do Ducha Świętego. W II klasie było już tylko w kościele przygotowanie do pierwszej komuni świętej, a potem nie było nic. Wreszcie ksiądz proboszcz wpadł na genialny pomysł. Zaczął zapraszać na kilka wakacyjnych tygodni dwóch lub trzech kleryków z seminarium duchownego, którzy w zamian za wikt i opierunek mieli obowiązek uczyć religii. Cóż to były za cudowne wakacje! W ciągu tygodnia ze względu na prace polowe spotykaliśmy się na krótko poźnym popołudniem. Za to w niedzielę i święta przychodziliśmy do kościoła na poranną mszę, a potem szliśmy z naszymi opiekunami na dalekie wycieczki po okolicznych wsiach, lasach i rozłogach. Odwiedzaliśmy stare, przydrożne kapliczki, śpiewaliśmy jakieś zakazane piosenki, piekliśmy kartofle w ognisku, albo po prostu podglądaliśmy jak "bije ogromne serce przyrody". Było w tym coś z harcerskiej przygody i coś z konspiracji. W każdym razie wiedzieliśmy, że na wszelki wypadek nie należy o tym nikomu opowiadać, ale to tylko dodawało tym spotkaniom uroku i pikanterii. Ci klerycy byli dla nas absolutnymi idolami. To byli chłopcy i do tańca i do rożańca…

Pamiętam jak dziś te rozśpiewane powroty poprzez łaki o wieczornej rosie, w zapachu skoszonych traw… a na placu przed kościołem oczekiwali na nas dyżurni rodzice z drabiniastymi wozami. Ładowali nas na te wozy i rozwozili po domach, dobrze już koło północy. Takie bylo moje pożegnanie z dzieciństwem…

Marzena - Piękne. Ale wszystko co piękne to się szybko kończy. Skończyło się Pani dzieciństwo, zaczęła się młodość i nauka…

p. Omiotek - W liceum ogólnokształcacym.

Marzena - A co to byla za szkoła?

p. Omiotek - To bylo małe, prowincjonalne liceum, utworzone w 1949 roku staraniem nauczycieli, których losy wojny rzuciły do tego prowincjonalnego miasteczka i którzy prowadzili tam w czasie wojny tajnie nauczanie. Jeszcze z moich czasów było tam wielu doświadczonych, przedwojennych nauczycieli. Utrzymaniu wysokiego poziomu szkoły sprzyjała również ówczesna polityka władz oświatowych, które wszystkich niepokornych i niewygodnych nauczycieli wysyłały na prowincje, bo tam byli mniej "niebezpieczni" i łatwiej ich było obserwować. Dość, że mieliśmy bardzo dobrych nauczycieli, mieliśmy rownież bardzo dobrze wyposażone pracownie. Na lekcjach biologii np. kazdy z nas miał do dyspozycji swój mikroskop, z którym pracował i którym się opiekował przez cały czas pobytu w szkole. Śmiem twierdzić, że obecnie na poczatku XXI wieku żadna ze szkół w Lublinie nie może się poszczycić takim luksusem. Żeby było śmieszniej, to w tym samym czasie, kiedy tak pracowaliśmy naukowo z mikroskopem, po lekcjach budowaliśmy szkołę, bo boczne skrzydło budynku było dopiero w budowie. Szkoła była budowana gospodarskim sposobem. Kierownikiem budowy był zwyczajny, wiejski murarz. Było jeszcze kilku innych murarzy a pomocnikami byli uczniowie i rodzice, oczywiście nieodpłatnie i po lekcjach. Ja mieszkałam w internacie i miałam jeszcze bardziej "przechlapane", bo tak się nieszczęśliwie składało, że transporty z cegłą przychodziły nocą lub późnym wieczorem. Urządzano więc pobudkę i bez względu na pogodę szliśmy do rozładunku cegły. Pan dyrektor i wychowawcy pracowali razem z nami, tak, że nie było mowy o żadnej fuszerce. Ponadto nasz internat miał swoje gospodarstwo. Sadziliśmy kartofle, uprawialiśmy warzywa. W chlewiku hodowane były świnie.

Monika - Kto się nimi zajmował?

p. Omiotek - Kucharki.

Monika - A co na to sanepid?

p. Omiotek - Nawet nie wiem, czy ta instytucja już wtedy istniała a poza tym kto by się tam tym przejmował…

Marzena - Według moich obliczeń w 1956 roku była już Pani w liceum. Jak się w pani szkole zaczął przewrót październikowy?

p. Omiotek - Bardzo dramatycznie. Zaczęło się od burzliwego zebrania ZMP. Trzeba wam bowiem wiedzieć,  że zapisując się do liceum zapisywaliśmy się jednocześnie do Związku Młodzieży Polskiej. To było zupełnie jednoznaczne; Każdy uczeń szkoły średniej był członkiem ZMP. Nosił zieloną bluzę i czerwony krawat. To był strój odświętny. W zwykły dzień na lekcje chodziliśmy w granatowych fartuchach z białym kołnierzykiem. Trzeba wam również wiedzieć, że przewodniczący i aktyw ZMP to byli uczniowie, z którymi i nauczyciele i dyrektor musieli się liczyć. Przedstawiciel ZMP zasiadał np. w komisji maturalnej jako tzw. czynnik społeczny i miał decydujacy głos w ocenie odpowiedzi abiturienta. Jeżeli uczeń nie wykazywał dostatecznej dojrzałości politycznej, zgodnej z linią partii, to choćby miał nie wiem jaką wiedzę, nie mógł liczyć na pozytywną ocenę na maturze. No i w pażdzierniku 1956 r. koledzy ze starszych klas uznali, że nadszedł czas, by ukrócić to panowanie ZMP i zaprotestować przeciwko przymusowi przynależności do tej organizacji. Zwołali więc zebranie i ogłsili że oni rezygnują z przynależności do ZNP, oddają legitymacje, i uważają, że wszyscy powinni zrobić to samo.

    Pamiętam, że ktoś tam nawet manifestacyjnie podeptał swoją legitymację, a inni po prostu składali je na biurku przed przewodniczącym. Ktoś inny wyraził obawę, że może nas wyrzucą ze szkoły ale doszliśmy do wniosku, że wszystkich nas przecież nie mogą wyrzucić i oddaliśmy legitymacje. I tak ZMP przestało w szkole istnieć. Potem były jakieś apele, rezolucje, zbiorowe słuchanie radiowego przemówienia Gomułki ale to nie miało dla nas znaczenia. Aż wreszcie stało się coś, co nami wstrząsnęło. Zorganizowano nam spotkanie z uczestnikiem bitwy o Monte Casino. Zebraliśmy się w sali gimnastycznej, słuchaliśmy wojennych wspomnień starszego pana i otwieraliśmy oczy ze zdumienia. Ale nie dla tego, że ten czlowiek opowiadał o wydarzeniach, o których do tej pory nie mieliśmy pojęcia. Byliśmy zdumieni reakcją naszych nauczycieli. Wszyscy mieli łzy w oczach. Chłonęli słowa mówcy i zwyczajnie płakali. Szokujący był to dla nas widok groźnego matematyka, przed którym wszyscy drżeliśmy, a który ocierał łzy wzruszenia. I kiedy na zakończenie swojego wystąpienia starszy pan zaintonował nieznaną nam zupełnie pieśń "Czerwone maki na Monte Casino" i kiedy nasi nauczyciele wstali i zaczeli pełnym głosem śpiewać, zrozumieliśmy, że stało się coś bardzo ważnego.

Anka - Co się zmieniło w szkole po przewrocie październikowym?

p. Omiotek - Najbardziej widoczna zmiana to obecność księdza w szkole. Zaczęły się lekcje religii. No i matura była normalna, bez czynnika społecznego.

Monika - Jak wyglądała matura wtedy, kiedy Pani ją zdawała?

p. Omiotek - Była trochę trudniejsza niż teraz. Przede wszystkim matematyka była obowiązkowa zarówno na pisemnym jak i na ustnym. Egzaminy ustne trzeba było zdawać jednego dnia, no i nie było egzaminów poprawkowych. Jezeli ktoś czegoś nie zdał, musiał powtarzać klasę.

Marzena - Co pani zdawała na maturze?

p. Omiotek - Na pisemnym to co wszyscy: język polski i matematykę. Na ustnym matematykę, z języka polskiego byłam zwolniona, historię jako przedmiot wybrany, język rosyjski i wiedzę o Polsce obowiązkowo.

Anka - Czy wybór kierunku studiów był dla Pani problemem?

p. Omiotek - Nie. Od dziecka wiedziałam, że będę nauczycielką języka polskiego i innej ewentualności nie brałam w ogóle pod uwage.

Anka - Studiowala Pani filologie polską na…?

p. Omiotek - Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie.

Marzena - Jaki był tamten Lublin i tamten uniwersytet?

p. Omiotek - Mniejszy. Prawie caly uniwersytet mieścił się wówczas przy placu Litewskim w dawnych pałacach radziwillowskich. Zajęcia odbywały się w różnych punktach miasta ale egzaminy i wszystkie sprawy administracyjne załatwiało się przy Placu Litewskim. Palc Litewski też wyglądał trochę inaczej niż teraz. Nie było wielu nowych dzielnic takich jak Czechow, Czuby, Nowa Kalionowszczyzna.  LSM był dopiero placem budowy. Tam, gdzie teraz znajduje się centrum miasteczka uniwersyteckiego były jeszcze ogródki działkowe.

Anka - Czy w czasie studiów zetknęła się Pani z jakimiś ciekawymi ludzmi ze świata nauki i literatury?

p. Omiotek - Tak. Miałam szczęście, na przykład, słuchać wykładów z historii Polski profesora Adama Kerstena. To była wybitna osobowość. Pamiętam również wykłady z literatury profesora Kazimierza Wyki, który kilka razy przyjeżdżał z Krakowa na UMCS na "gościnne występy". Pamiętam wieczór autorski Mirona Białoszewskiego i niewiele brakowało, a byłabym spotkała się z Marią Dąbrowską. Koleżanka pisała pracę magisterską o tworczości Marii Dąbrowskiej, i nawiązała z nią korespondencję. Pisarka zaprosiła koleżankę do siebie do Komorowa i ja miałam jechać jako osoba towarzysząca. Niestety, choroba Dąbrowskiej, jej pobyt w szpitalu pokrzyżowały plany.

Monika - Czy kończąc studia martwiła się pani o pracę?

p. Omiotek - Nie. Z tym nie było wówczas problemu. Można było nawet trochę pogrymasić i wybrać najbardziej odpowiednie dla siebie propozycje. Ja wybrałam Liceum Ogólnokształcące w Lubartowie, chociaż mogłam pracować w Lublinie w Bibliotece Wojewodzkiej im. H. Łopacinskiego.

Marzena - Zamieszkała Pani w Lubartowie, czy dojeżdżała pani do Lubartowa?

p. Omiotek - Dojeżdżałam przez 5 lat.

Anka - Jak Pani wspomina tamte lata?

p. Omiotek - Bardzo dobrze. Tam zdobyłam "szlify" nauczycielskie, zetknęłam się z ciekawymi ludzmi. Nauczycielem matematyki był np. były więzień sowieckich łagrów, AK-owiec, który odkrył przedemna białe plamy w historii najnowszej. To on powiedział mi prawdę o agresji z 17 września 1939 roku, o łagrach, o Katyniu itp. Informacje o powstaniu warszawskim miałam również z pierwszej ręki, bo nauczycielka języka polskiego była łączniczką w powstaniu. Pani ta miała jeszcze w Warszawie wielu przyjaciół, dzięki którym mieliśmy np. zarezerwowane bilety na słynne przedstawienie "Dziadów" w 1968 r.

Marzena - Czy o tzw. białych plamach w historii najnowszej dowiedziała się Pani dopiero w Lubartowie?

 P. Omiotek - Niezupełnie. Pewną wiedzę historyczno-patriotyczną wyniosłam z domu, w którym się wychowałam. "Witaj, majowa jutrzenko" śpiewano mi w dzieciństwie do poduszki jako kołysankę. Opowiadania o gen. Andersie, który przyjedzie na białym koniu i wszystkich uszczęśliwi słuchałam zamiast bajki o zaklętym rycerzu. Nazwisko Piłsudskiego też nie było mi obce, ale o nim dowiedziałam się najwięcej od mojego teścia, który był legionistą i walczył z bolszewikami w 1920 r. O Katyniu po raz pierwszy usłyszałam na studiach w szeptanych rozmowach z koleżankami. Wiele do myślenia dawały  nam zawsze wykłady prof. Kerstena, który w mistrzowski sposób potrafił przez różne niedomówienia, dygresje i przejęzyczenia przemycić pewne niedozwolone informacje. Niemniej jednak rozmowy z nauczycielami w Lubartowie  były dla mnie niezwykle cenne. Ci ludzie ostatecznie ukształtowali moje poglądy, spowodowali, ze nigdy nie zapisałam się do partii. Nauczyli mnie również pewnej odporności na krytykę władz. Jako początkująca nauczycielka poddawana byłam ciągle rozmaitym wizytacjom i hospitacjom. Nałożono na mnie obowiązek prowadzenia lekcji koleżeńskich. Ja oczywiście poddawałam się z pokorą tym wszystkim zabiegom, ale potem musiałam wysłuchiwać krytycznych uwag pod adresem moich lekcji. A były to uwagi typu: dlaczego mówiac o "Granicy" Z. Nałkowskiej nie podreśliłam wyższości moralności socjalistycznej nad kapitalistyczną, dlaczego mówiąc o "Chłopach" Reymonta nie podkreśliłam destrukcyjnej roli księdza i kościoła w życiu polskiego chłopa, a w ogóle co, jakim prawem czytam dzieciom jakieś kościelne pieśni: np. "Bogurodzica". Na moją nieśmialą uwagę, że ja przecież realizuje program, pan wizytator doradził mi, żebym sobie zmieniła nieco ten program.

Monika - Może przejdziemy już do kolejnego i najważniejszego etapu w Pani zawodowej karierze. Kiedy zaczęła się Pani przygoda z naszą szkołą?

P. Omiotek - W 1969 r., jeżeli szkołe w której zaczęłam wówczas pracować można nazwać waszą szkołą.

Anka - Co to byla za szkoła?

 

 P. Omiotek - Nazywała się Technikum Przemysłowo-Pedagogiczne i wraz ze szkołą ćwiczeń mieściła się w budynku LO im. St. Staszica przy Alejach Racławickich. Wiosną 1970 r. przenieśliśmy się już jednak do swojego budynku przy ulicy Krzywej. Technikum Przemysłowo-Pedagogiczne przemianowane później na Pedagogiczną Szkołę Techniczną a potem na Pedagogiczne Studium Techniczne. To była szczególna szkoła, szkoła kadrowa, kształcąca przyszłych nauczycieli zawodu. Przychodzili do nas najlepsi absolweńci trzyletnich szkół zawodowych i w ciągu czterech lat zdobywali kwalifikacje techniczne i pedagogiczne.  Byliśmy największa tego typu szkołą w Polsce i jedyną w Polsce południowo-wschodniej.  Szkoła miała swój internat, warsztaty i szkołę ćwiczeń tzn. zasadniczą szkołe zawodową. Twórcą tej specjalnej szkoły był nieżyjący już dyr. Zygmunt Bownik. Barwna to była postać.  Był szczerze lubiany przez młodzież, miał z nią doskonały kontakt ale był bardzo wymajający w stosunku do nauczycieli.  "Żeby nauczyć kogoś być dobrym nauczycielem trzeba być nim samemu" - zwykł był mawiać. To też dręczył nas niemiłosiernie rozmaitymi ekseperymentami, a najbardziej nieprawdopodobnie dlugimi posiedzeniami Rady Pedagogicznej. Nie pamiętam zebrania, które skończyłoby się przed pólnoca, a raz nawet trwało do piątej rano...

Monika - I wszyscy siedzieli grzecznie do rana?  Nikt się nie buntował i nie wyszedł?

P. Omiotek - To się dzisiaj wydaje dziwne ale nikt się nie buntował. Myśmy byli chyba inną kategorią ludzi.

Marzena - A czym się wyróżniał kolejny dyrektor, pan Kaziemierz Kaznowski?

P. Omiotek - Talentem organizacyjnym. Wszystko było jak w zegarku, wszystko było ustalone, żadnych niespodzianek. No i wtedy właśnie szkoła otrzymała sztandar i imię Komisji Edukacji Narodowej. Stało się to dokładnie w dwusetną rocznice utorzenia KEN 14 października 1973 r.

Anaka - Kiedy szkoła przeżywała okres swojego rozkwitu?

P. Omiotek - Pod koniec lat 70-tych i w latach 80-tych. Byliśmy wtedy jedną z największych jeśli nie największą szkołą kadrową w Polsce, (kadrową tzn. kształcącą nauczycieli). Szkoła nazywała się wówczas Zespołem Szkół Pedagogicznych i Technicznych i mieściła w sobie Pedagogiczne Studium Techniczne, Studium Wychowania Przedszkolnego i Studium Nauczania Początkowego. Przez kilka ostatnich lat było jeszcze Studium Wychowania Fizycznego i Studium Wychowania Muzycznego. Od rana do wieczora było w szkole gwarno i hałaśliwie. Poza lekcjami kwitło życie towarzyskie i kulturalne.  Odbywały się liczne imprezy artystyczne, wieczorki taneczne, wycieczki, spotkania. Szkoła miała swój zespół muzyczny, chór znany w kraju i zagranicą, różne koła zainteresowań. Ale najważniejsza była specyficzna atmosfera tej szkoły, atmosfera rodzinnego ciepła i wzajemnej życzliwości. Wszyscy czuli się swojsko i swobodnie. Duża w tym zasługa dyr. Drogomireckiego, który łączył w sobie wybitny talent pedagogiczny ze zwykłą, ludzką dobrocią. Kilka dni temu otrzymałam list od uczennicy z tamtych lat.  Oboje z meżem, też absolwentem naszej szkoły od 16 lat mieszkaja w Kanadzie. Obecnie postanowili opracować stronę internetową o szkole na Krzywej, żeby jak piszą "ocalić pamieć o tej niezwykłej, wyjątkowej i niepowtarzalnej szkole.  Tej, ktora była dla nas drugim (a czasem nawet pierwszym) domem. To była wyjątkowa szkoła dzięki wyjątkowym ludziom, ktorzy byli nauczycielami i wychowawcami ze świata basni? Bo jak się o nich opowiada, to inni słuchają z niedowierzaniem posądzając nas o wybujałą wyobraźnię". Z taką oceną szkoły spotykam się zwsze ilekroć rozmawiam z absolwentami i wiem, że jest to nie tylko zwykła grzecznosć ale szczere wyznanie. Żebyście miały wyobrażenie jaka to była szkoła podam wam jeden przykład. Przez wiele lat organizowaliśmy w szkole bal sylwestrowy dla pracowników i uczniów. I wszyscy razem świetnie bawiliśmy się.  Nie było żadnego pijaństwa, żadnego , najmniejszgo problemu. Dzisiaj jest to zupelnie niewyobrażalne. Odbywały się bale maturalne w czerwcu, po rozdaniu świadectw dojrzałości. To też jest dzisiaj niewyobrażalne. 

Monika - Wyobrażam więc sobie, że w takiej niezwykłej szkole działo się również coś niezwykłego 1981 r. w roku "Solidarności"

P. Omiotek - Tym razem chyba was rozczaruje. Nie wydarzyło się nic szczególnego, żadnych sensacji.  Nie było konfliktów między członkami "Solidarności", a członkami ZNP.  Były raczej próby poszukiwania współpracy i była wspólna troska o przyszłość oświaty.  Oczywiście, były długie Polaków rozmowy i spory i dyskusje, ale wszystko mieściło się w granicach przyzwoitości. W czasie stanu wojennego również było spokojnie. Nikt nie był internowany, nikogo nie zwolniono z pracy.

Marzena - Co pani najmocniej przeżyła w tamtych trudnych, ale ciekawych czasach?

P. Omiotek - Śmierć ks. Popiełuszki. To był dla mnie wstrząs. Potworność tej zbrodni, dokonanej niemalże w majestacie prawa, potem słynny proces toruński, odebrały mi resztkę wiary w możliwość socjalizmu z ludzką twarzą.  Bo muszę wam powiedzieć, że ja dość długo opierałam się radykalnemu programowi "Solidarności". Trochę mnie to przerastało.  Poza tym łatwo było przewidzieć czym się ta zabawa skończy.  Mimo to jednak z całym szacunkiem i życzliwością przyglądałam się temu, co się działo w wolnych związkach zawodowych.  Byłam pełna podziwu dla ludzi którzy dla pięknej idei poświęcali swój czas, pieniądze, zdrowie i którzy teraz po latach mogliby powtórzyć za Mickiewiczem: "urodzony w niewoli, okuty w powiciu, tylko jedną taką wiosnę miałem w życiu".  Jeśli o mnie chodzi, to dopiero śmierć ks. Popiełuszki skierowała mnie w stronę opozycji.  Zaczęłam się nawet trochę bawić w konspirację, a 1989 r. należałam do grupy inicjatywnej tworzącej w szkole NSZZ "Solidarność". 

Anka - Przez wiele lat  prowadziła Pani w szkole Koło Małych Form Teatralnych.   Proszę nam o tym opowiedzieć.

P. Omiotek - To zupełnie odrębna historia i też bardzo długa.  Koło powstało 1973 r. i działało nieprzerwanie pod moim kierunkiem ponad 25 lat.  Dostaliśmy nawet kiedyś nagrode w Warszawie za "wyslugę" lat.  Wszystkie moje najmilsze wsponienia, wiążą się z prowadzeniem tego koła.  Długo można by o tym opowiadać, było móstwo szkolnych występów i to takich, na których ludzie płakali.  Kiedyś pamiętam, po konferencji dyrektorów na której występowaliśmy z programem niepodległościowym, jakiś dyrektor przysłał do mnie swoje nauczycielki, żeby się nauczyły organizować szkolne imprezy.  Na Krzywej organizowanie imprez bylo znacznie łatwiejsze. Mieliśmy lepsze warunki.  Była przede wszystkim świetlica ze sceną i fortepianem.  Był chór i zespół muzyczny.  Młodzież była rozśpiewana, a przede wszystkim bardziej chętna do spotkań poza lekcjami. Myśmy się bardzo często spotykali na próby wieczorami, po lekcjach.  Po lekcjach również, wieczorem  chodziliśmy do teatru.  Uczniowie żartowali nawet, że skrót PST oznacza nie Pedagogiczne Studium Techniczne ale Państwową Szkołę Teatralną.  Braliśmy udział w różnych konkursach, przegląch, dostawaliśmy jakieś nagrody i co najprzyjemniejsze - jeździliśmy na wycieczki.  Od początku lat 90-tych, jak tylko otworzyła się droga na Wschód, jeździliśmy co roku z występami do polskich szkół na Litwie, Ukrainie, Łotwie i Białorusi.  Występowaliśmy między innymi z programem o Mickiewiczu w wileńskiej szkole średniej im. A. Mickiewicza. Z programem o Słowackim występowaliśmy w Krzemiencu, mieście rodzinnym Juliusza Słowackiego.  Byliśmy z wizytą w Bohatyrowiczach, śpiewaliśmy "Za Niemnem, hen precz" przy grobie Jana i Cecyli nad Niemnem, recytowaliśmy strofy Adamam Mickiewicza poświęcone Maryli Wereszczakównie przy jej grobie Bieniakoniach.  Czy może być coś piękniejszego?  W każdym razie ja, w najśmielszych nawet marzeniach nie przewidziałam takich przeżyć i nigdy nie przestanę Bogu dziękować za ten dar.

Monika  - Jest Pani zadowolona ze swojej pracy?

P. Omiotek - Bardzo. 

Monika, Anka, Marzena - Dziękujemy za rozmowę.

 Strona Główna | Historia | Dyrekcja | Nauczyciele | Forum | Księga Gości

Zalecana rozdzielczość  800 x 600 pix.
Copyright ZESPÓŁ SZKÓŁ PEDAGOGICZNYCH I TECHNICZNYCH

E - Mail